czyli lekarstwo czasem gorsze od choroby
Mieszczanie, którzy mieli swoje pola za Sołą, nie chcieli się do tego stosować, tym bardziej że w ciągu lipca była niezwykle dobra pogoda, nie słyszano tutaj o żadnej chorobie, a lud uważał to za dopust Boży. Za to często, szczególnie w niedzielę, przychodzili ludzie podpici wódką na most i kiedy posterunek ich usuwał, wymyślali i kłócili się z niczemu niewinną strażą. Grozili w swoim pijanym stanie użyciem siły. To zaostrzyło czujność wojska i kosztowało życie tutejszego mieszczanina Białkiewicza w następujący sposób:
29 lipca był deszczowy dzień, rzeka wzbierała, na brzegu leżały tratwy, które miały płynąć do Krakowa. Spławianie tratew było wzbronione. Właściciele pobiegli więc w nocy z końmi i żerdziami, by ściągnąć drewno na suche miejsce. Po kilku przelotnych deszczach raz świecił księżyc, raz było całkiem ciemno. Krzyki i wrzaski chłopów, szczególnie koło Cięciny, zwróciły uwagę strażników. Widzieli oni ludzi nad rzeką z żerdziami i myśleli, że to rewolta. [Jeden z nich] wystrzelił z karabinu i złożył meldunek — gromada ludzi pieszo i na koniach uzbrojona w dzidy i lance przedziera się przez Sołę. Za strzałem ogień pocisków przebiegł wzdłuż linii w górę i w dół. Tutaj na Ispie za magazynem mieli tkacze rozłożone płótno do bielenia. Ponieważ woda się podniosła, zwołali swoich ludzi i sąsiadów na pomoc, a stojący naprzeciw posterunek odpowiedział strzałami z karabinów. Gromada z miasta chciała się więc przedrzeć; harmider we wszystkich wioskach, bije się na alarm. Posterunki patrolują, strzelają od czasu do czasu, jak tylko jest coś podejrzanego. Komendant major Klitsch, który mieszkał [w zajeździe] pod Góralem, otrzymał ze wszystkich stron raporty o powstaniu. W końcu zebrały się kompanie z Radziechów, Siennej, Zabłocia, Pietrzykowic, Zarzecza koło mostu. Harmider, krzyki, huk zwróciły uwagę i wzbudziły ciekawość strażników miejskich, by mogli złożyć meldunek burmistrzowi.
By ochronić samo miasto przed przedostaniem się [choroby], postawiono ze wszystkich stron posterunki straży po dwóch mieszczan, którzy palili ogniska z gałązek jałowca. Tomasz Białkiewicz i ślusarz Krzywanek mieli straż koło Starego Żywca, słyszeli harmider i podbiegli do mostu, by dowiedzieć się, co się dzieje. Usiedli na poręczy. Wtedy przyszedł patrol aż do przegrody. Dowódca zawołał dwa razy do nich, ponieważ po ciemku ich nie rozpoznał, lecz ci zamiast odpowiedzieć, uciekli pochyleni. Wtedy padł strzał i Tomasz Białkiewicz został trafiony kulą w plecy, która wyszła przez pierś. Dowlókł się jeszcze do farbiarza Bónischa, tam zbadał go lekarz urzędowy Schmidt i stwierdził, że rana jest śmiertelna, ponieważ powietrze wychodzi z [tejże] rany. Zmarł 30 lipca. Wdowa po nim, która została z dzieckiem, otrzymała 6 grajcarów dziennej renty od rządu.
Komenda kordonu wystosowała straszne sprawozdanie o prawdziwym powstaniu, o którym nikomu się nie śniło. Generałowie wydali znowu urzędowi powiatowemu rozkaz strumienia rebelii. Ten ślepy alarm był we czwartek; w niedzielę przybył tutaj komisarz powiatowy, by zbadać sprawę. Oczywiście sprawa wyjaśniła się jako prawie że śmieszna. Lecz wojsko pozostało konsekwentne i posłało jedną kompanię pod dowództwem kapitana Leege do Żywca; ona przyniosła nam cholerę. Otrzymano mianowicie części umundurowania z Jarosławia, kompania rozdzieliła je przed wymarszem 4 sierpnia i odmaszerowała; już po drodze zachorował na cholerę bębnista. Położono go na wóz bagażowy, skutkiem czego zarażono bagaż całej kompanii.
Potem zachorował jeszcze oddział żołnierzy, który kapitan polecił w Zadzielu odtransportować na wozie — platformie z powrotem. Jeden chory i bębnista zmarli tej nocy. Komendant przyniósł wiadomość, że podporucznik Muller, który wydawał mundury, zachorował też po południu na cholerę i zmarł wieczorem. Ja byłem właśnie na polu w Starym Żywcu przy wiązaniu pszenicy, kiedy o czwartej po południu przemaszerowała kompania. Kapitan, mój znajomy, do którego podszedłem, by go powitać, powiedział do mnie: „Niech pan pozostanie z daleka, ponieważ przynoszę wam również cholerę, której mieliśmy zapobiec”. Opowiedział, że kompania była wizytowana przed wymarszem, uznana za zdrową, a on ma już dwóch chorych na cholerę.
Te wiadomości wzbudziły trwogę i strach w całym mieście, tym bardziej że przy wyjściu kompani 6 sierpnia dwóch żołnierzy pochwyciły na placu choleryczne wymioty i biegunka. Lekarz Beniamin Schmidt rozpoznał, według wszystkich symptomów, prawdziwą cholerę. Teraz miasto miało dać jeden dom na szpital. Nikt nie chciał opróżnić domu, wtedy zaoferowałem mój nowo wymurowany dom na Ispie na ten cel. Nazywało się, że przez nacieranie można chorych na cholerę uratować, więc nacierał lekarz i sam szlachetny kapitan tych dwóch żołnierzy. Było z nimi lepiej, lecz jeden z nich, który nie mógł odmówić sobie wódki, zmarł czwartego dnia, drugi wyzdrowiał. Jak widać z powyższej relacji sytuacja była groźna. Kordon oznaczał, że mieszkańcy Pietrzykowic nie tylko, że nie mogli uprawiać swoich pól, ale również nie mogli sprzedawać swoich plonów i zwierząt, a to oznaczało nie tylko biedę ale i głód. Na domiar złego „lek”, który im zaoferowano w postaci żołnierzy, okazał się całkowicie chybiony, gdyż to właśnie przez wojskowych zaraza rozpowszechniała się w najlepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz