środa, 23 sierpnia 2017

Kalwaria oczami Andrzeja Komonieckiego cz. 5



Spółki diabeł chciał...,
czyli jak diabli dobrych ludzi na manowce sprowadzali.

    We wstępie do tego krótkiego artykułu charakteryzując kronikarski zapał Andrzeja Komonieckiego, że z jego zapisków wyłaniają się nie tylko rzeczy ważne ale pojawiają się i srodze zdradliwe oczy zbója czy też twarde kopyta kosmatego diabła. Aby nie być niesłowny na koniec kilka z takich opowieści.

   Razu pewnego w 1660 roku Wojciech Babilon wracał z przyjacielem z Krakowa. Obaj byli sukiennikami, więc do Żywca nieśli zakupioną wełnę. Wojciech skarżył się na wielki ciężar jaki musiał dźwigać. Gdy minęli Kalwarię, Babilon niepomny na przykład niejakiego Jana Twardowskiego, narzekając powiedział: Gdyby jaki diabeł trafił się, żeby mi tę wełnę niósł, zapłaciłbym mu.   Ledwie wymówił te słowa, gdy z pobliskiego lasu podszedł nieznajomy chłop i wprosił się z pomocą. Zadowolony sukiennik, nie zwracając uwagi na swoje wcześniejsze słowa, z radością pozbył się ciężaru. Kiedy dotarli na miejsce, nieznajomy upewniwszy się, że nagrodę otrzyma - odszedł. Od tego czasu pojawiał się w oddali Wojciechowi, jednak ani nie wstąpił, ani zapłaty się nie upominał.  Było to dziwne, lecz w sumie bardzo na rękę dłużnikowi.
Sprawy się jednak zaczęły komplikować, bowiem do Żywca przyszła wieść, że w Kalwarii podczas egzorcyzmu, gdy ksiądz wyrzucał diabłów z kobiety i odsyłał ich do piekła, jeden z czartów nie powrócił do „domu”, tylko zakrzyknął, że ma dług w Żywcu u Babilona, co mu wełnę nosił. Tym też sposobem wyjaśniło się, któż był tym życzliwym nieznajomym.

    W tzw. międzyczasie nasz bohater popadł w coraz większe tarapaty. Interesy nie szły, spadł z drabiny, a w końcu musiał sprzedać dom i umarł w nędzy. Jego długi, całe 23 złote zapłaciło miasto, przestrzegając innych, by w spółkę z diabłem nie wchodzili...
    Z całą pewnością można też postawić tezę, że i diabeł zamieszał w głowie jednego z bernardynów kalwaryjskich. Wspomniany brat chodził w 1716 roku po okolicy i zbierał datki na klasztor. Jednak w pewnym momencie, pewnie za podszeptem diabła, postanowił zaszaleć. Porosił napotkanego chłopa, aby ten pożyczył mu stroju odświętnego, bowiem chce pójść na plebanie do Milówki i zrobić kawał proboszczowi. Nie przeczuwając niczego złego chłop pożyczył, wszak sukienka duchowna budziła zaufanie. Zakonnik pozostawił swój habit i ruszył... Jednak nogi nie poniosły go do Milówki lecz wprost na Orawę, gdzie świetnie się bawił. O czym donieśli chłopu znajomi, którzy tam jeździli na jarmark. Nieszczęśnik udał się do klasztoru w Kalwarii i odniósł habit, oraz przekazał informację gdzie przebywa jego właściciel. Aby nie czynił zgorszenia wśród malućkich władze aresztowały go i do klasztoru na pokutę odstawili...


Ścięty za niewinność,
czyli nie wystarczy mieć racje...

    W annałach Komonieckiego znajdujemy również finał sprawy niejakiego Jakuba Śmietany. Wspomniany obywatel wspólnie z poddanymi starostwa lanckorońskiego skarżył się w 1700 roku na łamanie praw przez wielmożnego Józefa Słuszka, kasztelana wileńskiego, starosty lanckorońskiego i piskiego.


Śmietana napisał w tej sprawie pismo do króla Augusta. Miłościwy władca zapoznał się ze sprawą i przyznał racje Jakubowi. Gdy tylko Śmietana otrzymał pismo od króla, nie omieszkał o tym oznajmić staroście. Ten jednak przedstawiciel władzy w terenie, w myśl zasady „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”  nie przyjął do wiadomości orzeczenia królewskiego, a skarżącego nakazał... ściąć. Śmietanę, który prowadzony na ścięcie krzyczał o swojej niewinności, uciszono jednym cięciem topora. Jednak przed skonaniem wezwał starostę na sąd Boży. Młyny boże nie zadziałały natychmiast, jednak jak przekonywali słudzy starosty ścięty nawiedzał Słuszka co noc. Wyrzuty sumienia, napiętnowanie społeczne, spowodowała, że wielmożny pan gasł z dnia na dzień, aż w końcu udał się na sąd Boży, gdzie mu wymierzono sprawiedliwość. 

   Jak widać z powyższych informacji, obraz Kalwarii pojawiający się dziele Andrzeja Komonieckiego jest niezwykle barwny i wszechstronny, który jest doskonałym przyczynkiem do poznania dziejów Kalwarii. 

To tyle narazie o Kalwarii... Zapraszam do odwiedzenia tego miejsca

piątek, 18 sierpnia 2017

Kalwaria oczami Andrzeja Komonieckiego cz. 4

Od powietrza złego i żołdactwa wybaw nas Panie,
Czyli trudne czasy dla miejsca kultu.

 
Początek XVIII wieku nie był zbyt szczęśliwy dla klasztoru i miasteczka. Raz po raz w mieście pojawiali się niewypłaceni żołnierze, a wraz z nimi choroby i zarazy.  Ludzie doświadczani przez śmierć nauczyli się żyć z jej świadomością. Była jednak choroba „powietrza”, która spędzała sen z powiek mieszkańcom miasta.
    Na Podbeskidziu oznaki dżumy pojawiały się wielokrotnie, niemniej Żywiec doświadczył jej obecności w całej pełni tylko raz, kiedy w 1592 roku „złe powietrze” przynieśli studenci z Krakowa. Unicestwiło ono wówczas około 500 obywateli. Nauczone tym doświadczeniem miasto nigdy później nie dało się zaskoczyć zarazie. Żywiec bronił dostępu do swego grodu aż 43 razy w przeciągu 100 lat. Bezwzględnie przestrzegano kwarantanny wszystkich mogących zarażać i nadzorowano palenia wszelkich pozostałości po nich.
    Inne miasta w takich przypadkach stosowały dziwne zabiegi. Generalnie polegały one na „czyszczeniu” powietrza. W tym celu nakazywano w Krakowie z dział strzelać lub palić ogniska, które to „powietrze polerują i wysuszają”. Jan Petrycy, świadek tamtych czasów, radził z całą powagą, że należy „śpiewać, głośno wołać - lub - krowy przez miasto gnać, aby swym rykiem powietrze wzruszyły...”

    Dla Kalwarii szczególnie trudne były lata 1709- 1712. W nich to licznie przybywający pielgrzymi nieśli ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo. 
Zdarzyło się, też że morowe powietrze przyniósł ze sobą jeden z mnichów, który uczestniczył 24 czerwca 1710 roku w kapitule generalnej prowincji polskich i litewskich. Obrady 30 prowincjałów z Litwy i 17 z Polski były owocne. Jednak poza wartościami duchowymi, ktoś z przyjezdnych pozostawił pamiątkę w postaci morowego powietrza. Dżuma zdziesiątkowała nie tylko zakonników ale i mieszkańców Kalwarii.  Zupełnie w innym klimacie odbyła się kolejna kapituła. Prowincjałowie przybyli 3 lipca 1716 roku, witała ich specjalna procesja i armatnie wystrzały. Tym razem goście pozostawili po sobie tylko wartości duchowe.  
   Jednak to nie pątnicy nieśli śmierć. 26 kwietnia 1711 roku Kalwarie najechali „moskale”. Kiedy miasto nie wypłaciło im kontrybucji spalili je. Z zabudowań pozostał tylko kościółek św. Józefa i niewielki budynek szpitalny, oraz trzy domy na dole. Odjeżdżając pozostawili zgliszcza i...zarazę.  Z zapisków wójta żywieckiego wynika, że kościół ten oddano do użytku 1702 roku.  Natomiast rozbudowano go wzbogacono o dwie wieże w 1712 roku. Poświęcenie dokonał 15 maja bp Michał z Słupowa Szembeka, sufragan krakowski.   Ta rozbudowa była możliwa dzięki nowemu właścicielowi księciu Józefowi Czartoryskiemu. On to najpierw na swój koszt naprawił ratusz, a później ogłosił nowe jarmarki, które pozwolił miastu szybko się odbudować.  
   To również „moskale” w 1710 roku doprowadzili do ruiny żyda Jakuba Lewkowica, który prowadził tu karczmę.  Trudna sytuacja nastąpiła w pobliskiej Lanckoronie. Tam w 1713 roku zamek zajęli „moskale” i „miemcy” jak wtedy mówiono. Chodziło o niewypłaconych żołnierz, którzy pod dowództwem Mikusia „moskale” i Stolcza „miemcy” zażądali pieniędzy i zajęli zamek. Na szczęście na pomoc przybył oddział z żywiecczyzny w liczbie 90 osób, który zmusił ich do opuszczenia Lankorony.  

środa, 9 sierpnia 2017

Kalwaria oczami Andrzeja Komonieckiego cz. 3



Umarł darczyńca, niech żyje darczyńca,
czyli Zebrzydowscy na chwałę Boga działają

Smutnym dla Kalwarii był dzień 17 czerwca 1620 roku kiedy to kolator i darczyńca Mikołaj Zebrzydowski umarł. Pochowany został w habicie franciszkańskim w Karkowie w kościele katedralnym w kaplicy Zebrzydowskich. Trzeba przypomnieć, ze był on wyjątkową osobą dla której wiara i uczynki z niej płynące nie były tylko formalnością. W Zebrzydowicach wybudował szpital. I póki żył, miał w zwyczaju, że na każdy Wielki Czwartek w tymże szpitalu chorym ubogim nogi sam umywał i hojnemi jałmużnami obdarował.    Jego syn Jan, szanując rodzinną tradycję, przygotował dla niego stosowny obraz z długim napisem łacińskim sławiącym jego dokonania. Syn sławnego kolatora kontynuował jego zamysł. Otoczył murem klasztor i kościół, jak również dokończył budowę brakujących elementów „nowego Jeruzalem”. Kropkę na „i” postawił wnuk Mikołaja, Michał Franciszek Zebrzydowski, który również wyprosił u papieża Aleksandra VII specjalne dodatkowe odpusty, dla pątników odwiedzających Kalwarie w inne dni niż tylko Wielki Czwartek.  

    Z tych dobrodziejstw zapewne skorzystali pielgrzymi, którzy 27 maja 1620  roku udali się z Żywca razem z Bractwem Różańca Świętego. Była to druga oficjalna pielgrzymka, którą przeprowadzono dzięki staraniom pisarza miejskiego Krzysztofa Mrzygłodowica. On to zafundował specjalne laski „marszałkowskie” do noszenia obrazu brackiego oraz nowe ramy.  W czasach przedrozbiorowych dużą rolę w życiu lokalnych społecz­ności odgrywały bractwa. To one ze swymi zwyczajami, ubiorami, cho­rągwiami nadawały specyficzny koloryt organizowanym przez siebie procesjom. Do najdawniejszych i najsłynniejszych na Żywiecczyźnie stowarzyszeń należały bractwa różańcowe z Żywca, Anioła Stróża w Łodygowicach, św. Anny w Milówce, Szkaplerskie w Rychwałdzie i św. Józefa w Jeleśni.
Najefektowniejsze procesje były organizowane w czasie trwogi i niebez­pieczeństwa. Organizatorzy dbali o atrakcyjność (by nie powiedzieć te­atralność) dla wiernych. Pątnicy ubrani uroczyście mieli pośród siebie osoby odgrywające diabły i anioły. Inni przebrani byli za śmierć, Turków i Tatarów. Nieśli rekwizyty: kosę, trupią czaszkę, kajdany i miecz krwawy, które to miały być symbolami wszelkich zagrożeń, jakie dzięki Maryi zostały darowane ziemi żywieckiej.
Jednak procesje, co trzeba wyraźnie podkreślić, to nie tylko swoisty folklor, ale przede wszystkim przejaw wiary i pogłębianie jej poprzez przeżycia emocjonalne. Podczas spotkań i przemarszów uczono praw wiary i tłumaczono jej podstawy. A Komoniecki pisał:  Tak syn­kowie mali jak i córki małe, py­tania głośno o artykułach wiary i odpowiedzi czynili dla informa­cji ludu pospolitego. (...)i starzy z białogłowami pojęli tę naukę.

Nowy rozdział duchowy sanktuarium w Kalwarii rozpoczął się w 1641 roku. Jak pisze nasz nieoceniony kronikarz stało się to za sprawą cudu jaki wydarzył się na dworze Stanisława Paszkowskiego. Mieszkał on we wsi Kopytówka niedaleko Wadowic. 5 maja w dzień Świętego Krzyża obraz NMP wypuścił krwawe łzy, co potwierdziło wielu ludzi w tym miejscowy proboszcz ks. Porembski. Zaskoczony tym niezwykłym zdarzeniem Paszkowski zaniósł pieszo obraz i podarował do dla „Nowego Jeruzalem”. Odtąd obraz ten otaczany jest czcią, a Matka Boska w tym miejscu mocno wspiera prośby ludu wierzącego składane za jej pośrednictwem do Boga.
Dzięki temu w 1686 roku kolejna wielka pielgrzymka z Żywca modliła się już przed cudownym obrazem. Pielgrzymi jako wotum zostawili wykonany w srebrze medalion, na którym była rycina kościoła w Żywcu, a całość oprawiona była w złotą ramkę. 
15 czerwca 1687 roku w Kalwarii wprowadzono do kościoła Bractwo Świętego Antoniego.