środa, 27 grudnia 2017

Okruchy historyczne z Pietrzykowic cz. 7.

Bileciki do kontroli,
czyli jak to policjanci i żandarmeria w konduktora się bawili

 Drastyczna podwyżka cen biletów spowodowała, że nagminną praktyką wśród robotników była jazda na tzw. gapę. Sprzyjało temu również to, że składy robotnicze były bardzo przepełnione, a konduktorzy, słabo opłacani, pozwalali na taki proceder za drobną opłatą wrzuconą do ich kieszeni. W Pietrzykowicach był już wtedy prowizoryczny przystanek kolejowy, ale bez kasy, tylko dla pociągów robotniczych.  Kiedy robotnicy dojechali na dworzec w Bielsku, czekała ich niemiła niespodzianka. A więc w dniu 6 lipca sprowadzono oddział policyi na dworzec i ustawiono go przed drzwiami wychodowemi z dworca – i o dziwo!- kontrolę biletów przeprowadzono z pomocą policyi, zatrzymując w ten sposób kilkutysięczną rzeszę robotniczą przy wyjściu z dworca. Na tyle przezorności mogli się jednak zdobyć panowie kulturnicy bielscy, że gdy taki tłum, spędzającego się do roboty, a więc tłoczącego się zatrzymają przy drzwiach, musi przyjść do jakiegoś wypadku. (...) Dolało oliwy do ognia to, że robotników, którzy za jazdę popłacili, a pokiwitowania nie mieli, zatrzymywała policya- a tem samem aresztowała choćby chwilowo niewinnie, narażając ich na pewną stratę dnia roboczego.(...) Wstrzymywanie tedy i zatrzymywani poczęli się oburzać i tłoczyć, a pierwsi w rzędach parci przez parutysięczny tłum z tyłu, musieli wpaść na policyę i przełamać jej kordon.
    Wtedy to policya bielska, znana z odwagi wobec bezbronnych, dobyła pałaszy i zaczęła siec winnych i niewinnych.
    Przyszło do formalnej bitwy z policyą, która oczywiście skończyła się zwycięstwem uzbrojonych nad bezbronnymi.
    Odważni, z pruska uhełmieni rycerze policyjni w myśl poleceń Wilhelma II. nikomu nie pardonowali, więc i słabe niewiasty, robotnice nie uszły cało. Jednej dziewczynie z Wilkowic odcięli ucho – innych poranili tak, że ich musiano oddać do szpitala. Takich było około 20 osób. Lżej ranni uszli, niektórzy powracali do domu.

Wspomniane wydarzenie obiegło całą prasę. Pisała o nich również „Nowa Reforma”, a „Gwiazdka Cieszyńska” podkreśliła: Nic dziwnego, że policya bielska w ten sposób traktuje polskich robotników, skoro przeszłoroczny napad na Polaków, mimo interpelacyi w parlamencie i mimo śledztwa sądowego pozostał po dziś dzień bezskutecznym. Mowa tu oczywiście o wydarzeniach z 19 października 1902 roku, kiedy to mieszkańcy Bielska z pomocą miejscowej policji poturbowali Polaków, udających się na otwarcie Domu Polskiego. I tym razem poseł Fijak występował w obronie uczciwych  robotników, którym żandarmeria bilety sprawdzała. 

Po tych interwencjach na ponad rok sprawa się uspokoiła i wydawało, się, że kontrola biletów przy użyciu żandarmerii się już nie powtórzy. Stało się jednak inaczej. W dniu 1 października 1904 roku urządzili kolejarze z żandarmami w Łodygowicach kontrolę przy pociągach robotniczych. Jak informował „Wieniec i Pszczółka”: Jak już donosiliśmy, urządziła sobie onegdajszej soboty służba kolejowa wraz z żandarmami kontrole przy pociągu robotniczym w Łodygowicach, celem stwierdzenia, czy który robotnik nie jedzie na bliższy bilet. Otóż ze stanowiska prawnego kolej, jeżeli chce, ma przeprowadzić kontrolę w wagonie, a po wyjściu z wagonu nie wolno jej zatrzymywać ludzi i robotnicy niech sobie też nie pozwolą narzucać jakiegoś nowego prawa. Powtóre w Łodygowicach na stacyi niejaki Podworski, kolejarz, rzucał się na ludzi i bił ich pięściami. Otóż, to jest rozbój i jeżeli kolejarze taką bronią chcą walczyć, to niech się nie dziwią, jeżeli w przyszłości, któryś z nich oberwie co od zgniewanego tłumu. Po wyjściu z ogrodzenia robotnicy zaśpiewali kolejarzom: Za Łabę hej! Na co kolejarze odpowiedzieli: „Nie wy nas, lecz my Was musimy zwyciężyć”. Pogróżka ta zdaje się świadczyć, że na stacji przyjdzie jeszcze raz do zamieszki.

środa, 20 grudnia 2017

Okruchy historyczne z Pietrzykowic cz. 6.

Rabacja galicyjska,
czyli dziel i rządź

    Pod austriackim panowaniem stosunki pomiędzy szlachtą a chłopstwem ulegały narastającemu napięciu. Chłopi zmuszeni byli do odrabiania pańszczyzny nawet 3 dni w tygodniu. Dodatkowo panował chaos prawny. W większości sporne sprawy rozstrzygał właściciel, a tylko w najcięższych sprawach mogli się oni odwoływać się do sądów państwowych. Administracja austriacka nakazała szlachcie pobór podatków dla państwa i zaciąganie rekruta wśród chłopów. Tym sposobem wszystkie pretensje za podwyżkę podatków, czy też pobór do wojska szły na karb szlachty. Cesarz i jego administracja przedstawiali się tymczasem jako przyjaciele ludu.
    W 1845 roku na terenie Galicji pojawiły się bardzo mocne wśród szlachty ruchy powstańcze. W tych okolicznościach Austriacy, chcąc doprowadzić do rozdźwięku w polskim społeczeństwie i tym samym zapobiec wybuchowi ewentualnego powstania, postanowili załatwić to w ramach maksymy divide et impera (dziel i rządź).  Wykorzystali rosnące niezadowolenie chłopów i wmówili im, że szlachta ma zamiar zrobić z nich niewolników, a niepokornych zabić. Plotki, połączone z czasem nieludzkim traktowaniem chłopów przez ich panów, zrobiły swoje. W styczniu 1846 roku doszło do pierwszych napadów na dwory. Zbrojne gromady chłopów zrabowały i zniszczyły w drugiej połowie lutego 1846 roku ponad 500 dworów. Najwięcej w cyrkułach: tarnowskim, bocheńskim, sądeckim, wielickim, jasielskim. Bandy chłopskie atakowały także mniejsze oddziały powstańcze zmierzające do Krakowa. I oto właśnie chodziło Austriakom. Rozwydrzeni chłopi nie mieli skrupułów, tym bardziej, że administracja państwowa nie tylko, że nie interweniowała, ale wypłacała
nagrody pieniężne za głowy zamordowanych ziemian. Kuriozum tym wydarzeniom dodaje makabryczny fakt, że kwota wypłacana za martwych była dwukrotnie wyższa od płaconej za rannego. W tych okolicznościach w Tarnowie, aby otrzymać więcej pieniędzy, na progu starostwa mordowano rannych, a ich krew płynęła po rynku... Oczywiście, gdy powstanie krakowskie upadło, chłopi przestali być potrzebni. Pojawiło się również wcześniej niewidziane wojsko austriackie i zrobiło porządek z bandami chłopskimi.

   Na szczęście wypadki roku 1846 i rzezie z nimi związane ominęły Żywiecczyznę. Stało się tak głównie dlatego, że emisariusze powstańczy wcześniej ogłosili tutaj wśród ludności wiejskiej zniesienie ciężarów pańszczyźnianych. Ta akcja informacyjna spowodowała, że podszepty austriackie były słabo słyszalne. Na wiosnę, w marcu 1846 r. poddani z wsi żywieckich poczęli nagminnie odmawiać odrabiania pańszczyzny. Radykalizm ich był duży tym bardziej, że ze względu na anomalia klimatyczne ziemniaki pogniły, a pozostałe ziemiopłody wydały mały plon i był powszechny głód.  Starosta wadowicki Loserth, któremu podlegała Żywiecczyzna, ostro występował przeciw tym objawom nieposłuszeństwa. Sytuacja bardzo groźna zrobiła się w kwietniu i maju, gdyż chłopi z gmin Pietrzykowice, Lipowa, Sporysz, Trzebinia, Wieprz, Radziechowy i Jeleśnia masowo odmówili odrabiania pańszczyzny. W stosunku do niepokornych zastosowano areszt, a chłopi przymuszani bagnetami żołnierzy siłą zmuszani byli do pracy.  Do poważniejszych zaburzeń doszło w 1848 r. W Żywcu, w dniu targowym przed Świętami Wielkanocnymi wybuchły zamieszki. Zebrani na targu chłopi oraz mieszczanie zgromadzili się przed zamkiem grożąc wyrzuceniem z niego niemieckich urzędników. Skończyło się na krzyku i na szczęście do rozlewu krwi nie doszło. W następnym roku na Zielone Święta przemaszerowały przez Żywiec wojska rosyjskie powracające do Rosji po stłumieniu powstania węgierskiego. W mieście stacjonowały oddziały kozaków dońskich obładowane łupami zrabowanymi na Węgrzech. Jak się to często zdarzało i tym razem żołnierze przywlekli do miasta zarazę. W całej parafii żywieckiej zmarło wtedy 120 osób.

    Niejako pomnikiem tych wydarzeń w Pietrzykowicach jest kapliczka na tzw. Polu Midorowym. Władze, aby odciągnąć chłopów od powstania postanowiły znieść pańszczyznę. Fakt ten miał miejsce 15 maja 1848 roku. Z tej okazji na terenie Galicji ufundowano wiele krzyży i kapliczek. Jedną z nich jest ta na Midorowym Polu w Pietrzykowicach. Wznosi się na niewielkim pagórku w cieniu wielkiej lipy. Założona została na rzucie prostokąta i zakończona jest półkolistą apsydą, wzniesiona z kamienia, obecnie potynkowana i nakryta dwuspadowym, gontowym daszkiem. Do kapliczki prowadzą prostokątne drzwi zabezpieczone dodatkowo metalową kratą. W szczycie kapliczki znajduje się niewielka nisza, wewnątrz której umieszczona jest figurka Matki Boskiej. Poniżej niszy zawieszony drewniany krzyż z Chrystusem ukrzyżowanym.
Niegdyś w bocznych ścianach znajdowały się okna obecnie zamurowane. Wewnątrz kapliczki drewniany ołtarzyk, na którym obraz -kopia Matki Boskiej Częstochowskiej- namalowany w 1996 roku przez miejscową artystkę Katarzynę Handerek. Poza tym wyposażenie stanowią reprodukcje: na lewej ścianie Matka Boska z Dzieciątkiem, na prawej Serce Pana Jezusa oraz gipsowa figurka Matki Boskiej Różańcowej. Nie jest znana data wybudowania kapliczki, najprawdopodobniej powstała ona w połowie XIX wie-ku
.  W ostatnich latach została ona pięknie wyremontowana.

piątek, 15 grudnia 2017

Okruchy historyczne z Pietrzykowic cz. 5.

Kordony bezpieczeństwa,
czyli lekarstwo czasem gorsze od choroby

   W omawiany okresie Pietrzykowice zostały w 1819 r. przeniesione do cyrkułu Wadowice. Jednak te przekładanki administracyjne nie były dla mieszkańców Pietrzykowic bardzo istotne. Dużo ważniejszym i niebezpiecznym dla nich okazał się rok 1831. W tym bowiem czasie na terenie Rosji grasowała cholera. Nie znająca granic zaraza zaczęła również przenikać na teren cesarstwa. W tych okolicznościach władze austriackie postanowiły postawić kordon na Sole. 15 czerwca przybyli inżynierowie, a 20 wojsko.  Nad rzeką wybudowano baraki i budki wartownicze, co sto sążni, bliżej rzeki. Aby w pełni poczuć klimat tamtych dni, warto przytoczyć relacje świadka tamtych wydarzeń ks. Augustina: Dnia 24 czerwca most został zamknięty i zabity deskami. Ogłoszono, że wszelka komunikacja jest wstrzymana. Żadnemu człowiekowi ani bydłu nie wolno było przekraczać Soły, kto nie cofnie się na wołanie wartownika, zostanie zastrzelony.
    Mieszczanie, którzy mieli swoje pola za Sołą, nie chcieli się do tego stosować, tym bardziej że w ciągu lipca była niezwykle dobra pogoda, nie słyszano tutaj o żadnej chorobie, a lud uważał to za dopust Boży. Za to często, szczególnie w niedzielę, przychodzili ludzie podpici wódką na most i kiedy posterunek ich usuwał, wymyślali i kłócili się z niczemu niewinną strażą. Grozili w swoim pijanym stanie użyciem siły. To zaostrzyło czujność wojska i kosztowało życie tutejszego mieszczanina Białkiewicza w następujący sposób:


    29 lipca był deszczowy dzień, rzeka wzbierała, na brzegu leżały tratwy, które miały płynąć do Krakowa. Spławianie tratew było wzbronione. Właściciele pobiegli więc w nocy z końmi i żerdziami, by ściągnąć drewno na suche miejsce. Po kilku przelotnych deszczach raz świecił księżyc, raz było całkiem ciemno. Krzyki i wrzaski chłopów, szczególnie koło Cięciny, zwróciły uwagę strażników. Widzieli oni ludzi nad rzeką z żerdziami i myśleli, że to rewolta. [Jeden z nich] wystrzelił z karabinu i złożył meldunek — gromada ludzi pieszo i na koniach uzbrojona w dzidy i lance przedziera się przez Sołę. Za strzałem ogień pocisków przebiegł wzdłuż linii w górę i w dół. Tutaj na Ispie za magazynem mieli tkacze rozłożone płótno do bielenia. Ponieważ woda się podniosła, zwołali swoich ludzi i sąsiadów na pomoc, a stojący naprzeciw posterunek odpowiedział strzałami z karabinów. Gromada z miasta chciała się więc przedrzeć; harmider we wszystkich wioskach, bije się na alarm. Posterunki patrolują, strzelają od czasu do czasu, jak tylko jest coś podejrzanego. Komendant major Klitsch, który mieszkał [w zajeździe] pod Góralem, otrzymał ze wszystkich stron raporty o powstaniu. W końcu zebrały się kompanie z Radziechów, Siennej, Zabłocia, Pietrzykowic, Zarzecza koło mostu. Harmider, krzyki, huk zwróciły uwagę i wzbudziły ciekawość strażników miejskich, by mogli złożyć meldunek burmistrzowi.
   By ochronić samo miasto przed przedostaniem się [choroby], postawiono ze wszystkich stron posterunki straży po dwóch mieszczan, którzy palili ogniska z gałązek jałowca. Tomasz Białkiewicz i ślusarz Krzywanek mieli straż koło Starego Żywca, słyszeli harmider i podbiegli do mostu, by dowiedzieć się, co się dzieje. Usiedli na poręczy. Wtedy przyszedł patrol aż do przegrody. Dowódca zawołał dwa razy do nich, ponieważ po ciemku ich nie rozpoznał, lecz ci zamiast odpowiedzieć, uciekli pochyleni. Wtedy padł strzał i Tomasz Białkiewicz został trafiony kulą w plecy, która wyszła przez pierś. Dowlókł się jeszcze do farbiarza Bónischa, tam zbadał go lekarz urzędowy Schmidt i stwierdził, że rana jest śmiertelna, ponieważ powietrze wychodzi z [tejże] rany. Zmarł 30 lipca. Wdowa po nim, która została z dzieckiem, otrzymała 6 grajcarów dziennej renty od rządu.
Komenda kordonu wystosowała straszne sprawozdanie o prawdziwym powstaniu, o którym nikomu się nie śniło. Generałowie wydali znowu urzędowi powiatowemu rozkaz strumienia rebelii. Ten ślepy alarm był we czwartek; w niedzielę przybył tutaj komisarz powiatowy, by zbadać sprawę. Oczywiście sprawa wyjaśniła się jako prawie że śmieszna. Lecz wojsko pozostało konsekwentne i posłało jedną kompanię pod dowództwem kapitana Leege do Żywca; ona przyniosła nam cholerę. Otrzymano mianowicie części umundurowania z Jarosławia, kompania rozdzieliła je przed wymarszem 4 sierpnia i odmaszerowała; już po drodze zachorował na cholerę bębnista. Położono go na wóz bagażowy, skutkiem czego zarażono bagaż całej kompanii.
    Potem zachorował jeszcze oddział żołnierzy, który kapitan polecił w Zadzielu odtransportować na wozie — platformie z powrotem. Jeden chory i bębnista zmarli tej nocy. Komendant przyniósł wiadomość, że podporucznik Muller, który wydawał mundury, zachorował też po południu na cholerę i zmarł wieczorem. Ja byłem właśnie na polu w Starym Żywcu przy wiązaniu pszenicy, kiedy o czwartej po południu przemaszerowała kompania. Kapitan, mój znajomy, do którego podszedłem, by go powitać, powiedział do mnie: „Niech pan pozostanie z daleka, ponieważ przynoszę wam również cholerę, której mieliśmy zapobiec”. Opowiedział, że kompania była wizytowana przed wymarszem, uznana za zdrową, a on ma już dwóch chorych na cholerę.


   Te wiadomości wzbudziły trwogę i strach w całym mieście, tym bardziej że przy wyjściu kompani 6 sierpnia dwóch żołnierzy pochwyciły na placu choleryczne wymioty i biegunka. Lekarz Beniamin Schmidt rozpoznał, według wszystkich symptomów, prawdziwą cholerę. Teraz miasto miało dać jeden dom na szpital. Nikt nie chciał opróżnić domu, wtedy zaoferowałem mój nowo wymurowany dom na Ispie na ten cel. Nazywało się, że przez nacieranie można chorych na cholerę uratować, więc nacierał lekarz i sam szlachetny kapitan tych dwóch żołnierzy. Było z nimi lepiej, lecz jeden z nich, który nie mógł odmówić sobie wódki, zmarł czwartego dnia, drugi wyzdrowiał.  Jak widać z powyższej relacji sytuacja była groźna. Kordon oznaczał, że mieszkańcy Pietrzykowic nie tylko, że nie mogli uprawiać swoich pól, ale również nie mogli sprzedawać swoich plonów i zwierząt, a to oznaczało nie tylko biedę ale i głód. Na domiar złego „lek”, który im zaoferowano w postaci żołnierzy, okazał się całkowicie chybiony, gdyż to właśnie przez wojskowych zaraza rozpowszechniała się w najlepsze. 

piątek, 8 grudnia 2017

Okruchy historyczne z Pietrzykowic cz. 4.



Małżeńskie szczęście,
czyli rozmiar jednak ma znaczenie...

Wracając do dziejów właścicieli, trzeba wspomnieć o ostatnim z Wielopolskich Andrzeju. Był on synem Ignacego, brata Francisza, tego, który to umiłował Paryż. Bratanek studiował w Wiedniu. Po powrocie na Żywiecczynę próbował ratować rodziny majątek, ten jednak był już okrojony i mocno zadłużony. Jednak jego energiczne działania zaczęły przynosić pozytywne efekty, aż do momentu, gdy... ożenił się z panną Karoliną Grabowską. Małżeństwo to okazało się jedną wielką pomyłką. Tak najczęściej piszą o tym lakonicznie badacze. Jednak ks. Augustin uchyla rąbka tajemnicy i pisze: Pan hrabia Andrzej był wtedy bardzo nieszczęśliwy i niespełna rozumu, do którego to stanu został doprowadzony przez swoją żonę, która się z nim rozwiodła. Hrabia Wielopolski (był impotentem z powodu krótkości penisa, którego długość wynosiła jeden cal) ożenił się z pełną energii hrabianką Grabowską, jednakże dostawał skurczu przy każdym wzwodzie, tak że kamerdyner musiał go podnosić z miejsca ołtarza Wenery. Jak to było niemiłe dla młodej żony, można sobie wyobrazić. Znalazł się baron Larisch z Osieka, który zażyczył sobie zastąpić go w tej roli

W tych okolicznościach właściciel Żywiecczyzny rozpił się, a majątek do reszty upadł. Andrzej sprzedał w 1838 r. zadłużony majątek Karolowi Ludwikowi Habsburgowi.  I tak ostatecznie zakończyło się władanie Wielopolskich, po których zostały barwne opowieści, anegdoty oraz potworne długi.

wtorek, 5 grudnia 2017

Okruchy historyczne z Pietrzykowic cz. 3.



Koniec Polski i koniec Wielopolskich,
czyli wszystko przez majtki prane w Sekwanie

     W 1772 r. nastąpił pierwszy rozbiór Polski. Jednak już w maju tego roku wojska austriackie zajęły tereny Żywiecczyzny. Region ten w Austrii zyskał nazwę Galicja i Lodomeria. Od 1782 r. Żywiec i cały region leżał w cyrkule myślenickim.
Cesarz Józef II dekretem z dnia 20 września 1783 r. utworzył diecezję tarnowską z galicyjskiej części diecezji krakowskiej. Tym sposobem cały dekanat żywiecki znalazł się w nowej strukturze organizacyjnej kościoła.  
   Jednak z tym cesarzem wiąże się ciekawa informacja. Oto w 1782 r. cesarz Józef II wybrał się do Żywca. Rzecz ciekawa, że nie zatrzymał się on w zamku Wielopolskich, lecz w domu mieszczańskim Mikuszewskich koło dzwonnicy. Córka Mikuszewskich przygotowywała posiłki dla cesarza, za co otrzymała od niego złoty medalion na pamiątkę. Ignacy Wielopolski złożył cesarzowi wizytę, lecz został przez niego chłodno przyjęty.  Cesarz zarzucił mu, że poddani w jego dobrach są biedni, głodni i zaniedbani, a właściciel powinien dbać o polepszenie ich doli.
Cesarz miał rację, gdyż barwne życie prowadzono podówczas w zamku żywieckim. Po podziale dóbr między synów Karola - Ignacego, Franciszka i Józefa miasto znalazło się w schedzie Franciszka, którego żoną była Elżbieta z Bielińskich. Franciszek i Elżbieta stanowili klasyczny przykład trwonienia własnej fortuny. W Paryżu, gdzie prowadzili przez kilka lat beztroski żywot, utrzymywali okazałą rezydencję. Roiło się w niej od gości, balom i przyjęciom nie było końca. Dochody z dóbr żywieckich tonęły bez śladu w tym przepychu. Wkrótce długi Franciszka osiągnęły sumę 1 204 746 zł i przewyższyły wartość posiadanego przez niego majątku. Ks. Franciszek Augustin naoczny świadek ich ekscesów wspomniał, że: Nawet kiedy w końcu zamieszkała w Żywcu, nie mogła się obejść bez Paryża, ponieważ wszystka jej bielizna musiała być prana w wodzie Sekwany w Paryżu, więc wysyłała ją tam i z powrotem pocztą.
Margrabia Franciszek pozwolił jej robić, co chciała, więc w końcu roku 1785 zaczęli wierzyciele wątpić, że będą mogli być spłaceni. Ogłoszono upadłość i miało miejsce postępowanie upadłościowe. Trwało ono całe dwadzieścia lat.

   Franciszek zmarł w 1800 r., a Elżbieta swoje prawa do Żywca, zamku i resztek posiadłości sprzedała hrabiemu Adamowi Przerembskiemu, który następnie w 1810 r. odsprzedał je Albertowi Wettinowi księciu Sasko-Cieszyńskiemu.  Jednak to nie kończyło rządów Wielopolskich, gdyż pozostali tu jeszcze potomkowie braci Franciszka, ale o tym innym razem.

piątek, 1 grudnia 2017

Widoki na rzeke Łodygowice na starej fotografii


   Patrząc na przedstawione poniżej zdjęcia widać wyraźnie, że rzeka Żylica płynąca przez Łodygowice jest szeroka i stosunkowo płytka. Ten fakt nie raz sprawiał, że gdy tylko podnosił się stan wody w niej z powodu roztopów, albo długotrwałych deszczów, to natychmiast występowała ona z brzegów i zalewała okoliczne pola i domostwa.


Najstarsze źródła historyczna podając pochodzenie nazwy między innymi wspominają, że: Łodwigowice naprzód sołtystwem niekiedy było, które przezwane Ludwika albo Ludwikowicza, (...)  Albo od paszę traw wilgotnych, sitowych, grubych, łodygowatych Łodygowice są.

Szczególnie tragicznym był rok 1863, kiedy to długotrwałe deszcze doprowadziły nie tylko do powodzi, ale również do rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych i spowodowało kilka lat głodu.
W okresie, gdy Łodygowice znajdował się w ramach c.k. Austrii nie raz były prowadzone pracę zabezpieczające brzegi, by spiętrzona woda nie zalewała wsi. Jednak wszystkie te działania okazywały się mało skuteczne. Paradoksalnie corocznemu zalewaniu wsi zaradzili niechcący sami mieszkańcy, którzy to na początku XX wieku budując nowe domy, kamień na podmrówki wybierali z koryta rzeki.

  Drugi taki proces nastąpił na przełomie lat 60 i 70, gdzie zabudowywane domami jednorodzinnymi było Podkościele i Kamieniec. Tym sposobem koryto rzeki od mostu grunwaldzkiego do jeziora zostało obniżone o kilka metrów, a puste tereny zamieszczone poniżej zostały zurbanizowane.