poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Droga do Niepodległości mieszkańców powiatu bielskiego cz. 24.



Krzyż Legionistów
Symbolem legionistów na przełęczy Rogodze stał się postawiony 28 października 1914 r. krzyż. Stawiający go nawet nie przypuszczali, że stanie się on pomnikiem dla kolegów poległych w tym dniu i w następnym pod Mołotkowem. Chcieli dać świadectwo swojej tam obecności, ale nie przypuszczali, że niejeden raz będą wracać pod ten krzyż.
28 października około południa na przełęczy Rogodzy zatrzymał się oddział 3 pułku pod komendą ppor. Stanisława Starka.
Zamykali oni kolumnę II Brygady Legionów, która świeżo zbudowaną Drogą Legionów przechodziła z Węgier na teren galicyjski. „Słuchajcie - rzekł do żołnierzy (dowódca – przyp. JK) - tu, u kresu tej naszej drogi, musi stanąć znak trwały. Rozumiecie. Tutaj na tej polance krzyż postawimy!”. W jednej chwili rozkaz komendanta podchwycili żołnierze. Wydał im się wszystkim tak naturalny i zrozumiały. Z miejsca wzięto się do pracy. Ciszę przerywały uderzenia siekiery - i za chwilę ściętą już jodłę poczęto odpowiednio obciosywać. W pracy tej nie brał udziału jeden z młodych żołnierzy, Adam Szania. Usunąwszy się od towarzyszy, usiadł na uboczu.
Kiedy siedmiometrowy krzyż z grubo ciosanego drzewa jodłowego został zbity, Adam Szania poprosił o pozwolenie napisania na nim kilku słów. Otrzymawszy pozwolenie, na drzewie krzyża nakreślił bagnetem czterowiersz:
Młodzieży polska patrz na ten krzyż!
Legiony polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, doliny i wały
Do Ciebie Polsko i dla Twej chwały!.

Potem cały oddział podążył wprost na pole bitwy pod Mołotkowem.

Bitwa pod Mołotkowem

Tymczasem główne siły legionowe po przekroczeniu Karpat rozpoczęły akcję w kierunku północnym. Opanowano Zieloną i skierowano się ku Sołotwinie na Nadworną. Ostatnia faza walki o Nadworną rozegrała się na wzgórzach między Nadworną a Mołotkowem, gdzie grupa oskrzydlająca kpt. Hallera, zetknąwszy się z batalionem Roi, przybywającym spod Sołotwiny, odrzuciła tylne straże Rosjan w kierunku północnym. W ciągu trzech dni, wśród zwycięskich potyczek, z najpoważniejszym dotychczas bojem pod Nadworną, w którym wzięły udział główne siły legionowe, zakończone zostały działania wstępne, mające na celu opanowanie stanowisk wyjściowych. Batalion kapitana Fabrycego, który szedł z pomocą, rozłożył się w Mołotkowie, wysyłając naprzód 9 kompanię. W noc tę, tuż przed bitwą mołotkowską, poniosła wspomniana kompania pod Sołotwiną bardzo ciężkie straty: zginęło trzech chorążych.
W dniach następnych oddziały stoczyć miały dalsze walki, które zakończyły się wielką bitwą pod Mołotkowem. O świcie 28 października 1914 r. pod silnym naporem przeważających oddziałów rosyjskich doszło do przegrupowania legionistów. Prowadząc ciężki bój odwrotowy, w którym poniósł dość znaczne straty, Roja wycofał się pod wieczór na Mołotków. W tym samym dniu pod wieczór batalion III/2 p. p. Kazimierza Fabrycego stoczył ciężką walkę z silną kolumną Rosjan, maszerujących od strony Sołotwiny pod Babczem (na wschód od Mołotkowa). Obie te walki były oznaką nadciągającej poważnej burzy, z którą się miały spotkać oddziały legionowe. Rosjanie bowiem sprowadzili posiłki, aby zatrzymać ofensywę austriacko-polską, a później wrócić w Karpaty.
Rozrzucone w dużym terenie oddziały rozpoczęły kolejne przegrupowanie w nocy z 28 na 29 października. W wyniku niezbyt dobrze zrozumianych dyspozycji oraz fatalnego braku środków łączności rozkazy nie zostały wykonane ściśle. Dodatkowo niestabilna sytuacja na sąsiednich arenach walk wymagała od poszczególnych oddziałów częstej zmiany pozycji. Żołnierze zdobywali wyznaczony teren po to, by później go opuszczać, a następnie znowu zdobywać. Legioniści, kręcąc się w koło, mieli wrażenie nie regularnej bitwy, ale chaosu.
Dzień 29 października 1914 roku trwale zapisał się w pamięci legionistów. Młody żołnierz po raz pierwszy uczestniczył w wielkiej bitwie, w której stroną była cała II Brygada. Znalazł się pod ostrzałem nowoczesnej broni i artylerii. Całodzienny bój z przeważającym liczebnie przeciwnikiem nie był do wygrania, tym bardziej, że obok Rosjanie przerwali front austriacki, co groziło okrążeniem. W tym krytycznym położeniu uratowało sytuację przeciwuderzenie zorganizowane przez legionistów. Zmęczeni i zdziesiątkowani legioniści wycofali się. Bój pod Mołotkowem był drugim i ostatecznym egzaminem żołnierskim II Brygady L.P. Egzamin ten żołnierz legionowy zdał chlubnie, przez cały dzień bowiem wytrzymał na sobie napór przeciwnika zarówno silniejszego liczebnie, jak lepiej wyćwiczonego, a przede wszystkim znakomicie wyposażonego w techniczne środki walki. Mimo poniesionych strat, które sięgały kilkuset (ok. 400 zabitych i wielu rannych), legioniści nabrali do siebie zaufania, uwierzyli w swe siły, a krwawy chrzest ogniowy nielicznych jeno wytrącił z równowagi i szeregów.
Po bitwie legioniści okrutnie psioczyli na Austriaków, którzy uzbroili ich w werndle i amunicję tak zaśniedziałą i przeżartą rdzą, że wystrzelona kula często stawała w połowie lufy. Luźną amunicję nosili żołnierze w chlebakach, z powodu ciężaru wielkokalibrowych patronów. Pamiętać należy, że każdy patron musiał być wystrzelony oddzielnie, bo werndl nie miał jeszcze magazynku. Nieraz wśród tej, w ciągu będącej, tragedji - musiałem się zaśmiać na widok drobnego legjonisty, objuczonego chlebakiem z amunicją, dosięgającym ziemi i z karabinem dwa razy dłuższym od niego. Tak Austrja lekceważyła sobie to wojsko legjonowe, które z naiwną śmiałością parło naprzód i usiłowało przeciwstawić się nowoczesnej broni ręcznej i maszynowej - wspominał Władysław Matkowski. O rachunku sił najlepiej świadczy zestawienie, z którego wynika, że na dziesięć armat po stronie legionów, moskale mieli dział 48, karabinów maszynowych 32, gdy w legionach nie było ani jednego. Cała siła legionowa wynosiła ok. 7500 żołnierzy rozłożonych na rozległym 10-kilometrowym froncie. Przeciwko takim szczupłym siłom polskim szła w trzech promieniach armia rosyjska, złożona z 16 batalionów, 34. dywizji piechoty i pułk Kozaków.
W Bystrzycy (na zachód od Nadwornej) stanął szpital, w pobliżu zaś urządzono tzw. plac ratunkowy, który szybko zapełnił się rannymi. O tym etapie walk tak pisał jeden z legionistów z Buczkowic: Z Węgier do Galicyi przełęczy nie ma, tylko trzeba przechodzić przez góry, którędy jeszcze ludzie nie chodzili. Po kilku dniach przesunęliśmy się z Rafajłowej do Zielonej i Pasiecznej. Pod Nadworną w Piniowie spotkaliśmy 5000 Moskali, których po całodziennej walce wyparliśmy za Nadwórę. Jak nas ludzie (Polacy) przyjmowali po ucieczce Kozaków, trudno opisać. To było w sobotę, w poniedziałek była droga pod Hwozdem, gdzieśmy (nieczytelne słowo - przyp. JK ) morowo, po południu zaczęli się Moskale cofać aż zmykli. Batalion Roga posunął się do Bohorodczan stoczył bitwę i wyścigał 4 bataliony Moskali aż niedaleko Stanisławowa. Na drugi dzień wyruszyło ze Stanisławowa kilkanaście tysięcy do Bohorodczan, gdzie znów stoczyli bitwę. Trzymali Moskali długo, potem wyszli i połączyli się z nami. W nocy zajęliśmy pozycje obronne, ledwie dniało, ozwały się strzały karabinowe i armatnie. Trzymaliśmy wtenczas Moskali na przestrzeni przeszło 20 km do samego wieczora. Nas było coś z 5000 legionistów, a Moskali 32.000 z 21 armatami. Ze zmierzchem wycofaliśmy się do Nadwornej i Pasiecznej. Ja byłem w tym dniu w tak zwanym piekle ogniowym. Dzięki tej bitwie zajęli austryacy niektóre miasta, bo Moskale na nas wojska zebrali. Jak się okazało mieli Moskale 5000 rannych i zabitych my zaś ledwie 500. Bitwę tę można nazwać śmiało naszem zwycięstwem.



 Razem a osobno
Po trzech tygodniach wspólnego działania II Brygada znowu została podzielona. Mniejsza grupa Hallera broniła nieprzyjacielowi dostępu do tzw. Przełęczy Legionów, okopawszy się w Zielonej i Rafajłowej, a większa, prowadzona przez Durskiego i Zielińskiego, prowadziła kampanie: huculską, ökörmeską, bukowińską i wreszcie naddniestrzańską.
W obu tych grupach znajdowali się ochotnicy z Podbeskidzia. Warto nakreślić kilka zdań o tych walkach, bo to jest ich historia, chociaż anonimowa. 2 grudnia ci żołnierze, służący do tej pory pod bezpośrednim dowództwem pułkownika Zielińskiego, zostali czasowo wraz z kpt. Kazimierzem Fabrycym przesunięci do grupy Hallera.
Dowodzeni przez generała Hallera żołnierze dobrze przygotowali się do powierzonego im zadania. Bronili swych pozycji dzielnie, a gdy przyszedł grudniowy mróz, bardziej od Rosjan zaczął im dokuczać głód i brak obuwia. Żołnierz był coraz bardziej wyczerpany, zmarznięty, głodny i często bosy na forpocztach. Z 1000 ludzi do nowego roku zostało w batalionie już tylko 400, co najlepiej pokazuje skalę walk i ofiar, jakie ponieśli legioniści.
Wigilia 1914 roku, pierwsza z dala od rodziny, w niegościnnych Karpatach, miała wyjątkowy charakter. Szczególnie wesoło było w tzw. Rzeczpospolitej Rafajłowskiej, jak nazwano system umocnień grupy Hallera. Zamiast rygoru i karności wojskowej panował tu bardziej duch braterski. W tej grupie przewagę bezwzględną mieli żołnierze wywodzący się z Sokołów. Haller organizował regularnie pogadanki polityczne oraz wesołe zabawy na przemian z obchodami świąt narodowych.
Kiedy zbliżały się święta, a walki wciąż trwały, pułkownik Zieliński zapowiedział, że „jeżeli Moskale nie dadzą nam we święta spokoju, to my im odpłacimy, ale nie we wigilię, tylko po niej, gdy już dobrze będą pijani”.

Stało się jednak inaczej. W wieczór wigilijny major Roja w towarzystwie oficerów i żołnierzy zaniósł uroczyście ubrane drzewko na pierwszą linię, a żołnierze w głos zaczęli śpiewać kolędy. Tego wieczora nie padł ani jeden wystrzał. Rosjanie na tym odcinku nie atakowali. Nie był to przypadek, bowiem naprzeciw stali także Polacy, choć w mundurach rosyjskich, a na ich czele Polak, sztabskapitan Kwieciński. W liście do rodziny tak wspomina tę wigilię Jan Kubica z Podbeskidzia: „Kochani! Tę kartkę piszę po obiedzie wigilijnym przy śpiewie innych... (...) Pocieszyli nas, że Warszawa wzięta, ale zdaje mi się, że to blaga. Rano byliśmy na roratach, wieczerzę mieliśmy o 5. Drzewko obciążone nabojami i końcami z granatów. Łamaliśmy się opłatkiem, jedli ryż z figami, dostali po woreczku orzechów, jabłek, czekolady, fig, flaszce cognacu, strucli, herbaty z winem, czystą bieliznę. Wszyscy weseli śpiewają kolędy. Bawią się. O północy pójdziemy na jutrznię, a jutro na placówki. Bądźcie weseli, nie starajcie się o nic.

Po świętach nastąpił dłuższy spokój. Rosjanie tylko pozorowali walki, podobnie robili legioniści, nie chcąc doprowadzić do bratobójczych walk, bowiem na czele poszczególnych rosyjskich baonów stali Polacy. Jednym baonem pułku 283 dowodził Polak, kapitan Taborski, a baonem pułku 281 również Polak, kapitan Kwieciński. Często bowiem zdarzało się wcześniej, że: Brat oto szedł na brata, wróg konający z ręki przeciwnika przerażał tamtego polskim okrzykiem w chwili skonu Jezus Marya! Rodziny z dwu kordonów, spokrewnione węzłami najbliższymi, nagle pod wpływem wojny z konieczności stanęły we wrogich obozach i musiały krew przelewać bratobójczo. Przykładem może być historia braci Dembowskich. Stanisław i Józef Dembowscy mieszkali w Galicji, jednak ich matka pochodziła z zaboru rosyjskiego. Po jej śmierci przypadł im w spadku duży majątek pod Częstochową. Bracia doszli do porozumienia i młodszy Józef objął folwark w posiadanie, przyjmując jednocześnie obywatelstwo rosyjskie. Gdy wybuchła wojna, Stanisław jako porucznik ułanów walczył w Karpatach. Pewnego dnia dostał za zadanie zdobyć budynek kolejowy, z którego Rosjanie zrobili sobie fortecę. Po kilku atakach ułani podeszli blisko. Stanisław celnie rzucił dynamit i wysadził w powietrze drzwi. Po chwili z prowizorycznego bunkra wyniesiono zabitych i rannych. W oficerze rosyjskim Stanisław poznał swojego brata Józefa....



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz